Spory kawałek za kołem polarnym leżą Lofoty i Vesteralen – między innymi dlatego są tak popularne wśród turystów. Nie jest to jednak powód jedyny: te archipelagi to po prostu Norwegia w miniaturze. Gdzie indziej od fiordu do fiordu trzeba jechać, czasem nawet daleko. Gdzie indziej między górami a morzem jest spora odległość. Gdzie indziej torfowiska nie sąsiadują z koloniami maskonurów, a ławice dorszy z żerowiskami wielorybów. Na Lofotach i Vesteralen takich kontrastów nie brakuje. Poza sezonem panuje tu głucha cisza. W A – maleńkiej wiosce na południowym krańcu Lofotów -jeszcze w kwietniu trudno znaleźć żywego człowieka. Tylko stada mew przelatują między malowniczymi, pochodzącymi z XIX wieku domkami typu rorbuer. Rorbuer to malowane na czerwono drewniane chaty budowane niegdyś przez rybaków tuż nad wodą, a czasem na platformach ułożonych na kilku wbitych w morskie dno palach. Klasyczne, pamiętające jeszcze XIX-wiecznych rybaków, pomalowane są na czerwono dziwną farbą, produkowaną m.in. z tranu. W A oprócz rorbuer nie ma właściwie nic. Panuje całkowita cisza. Do tego lekko zamglony krajobraz, szum morza i kontury stromych szczytów górskich. Wszystko to sprawia, że A zdaje się leżeć na krańcu świata. Takich malowniczych wiosek jest na Lofotach sporo. Ale są także nieco żywsze miasteczka, gdzie w zajazdach smażą się dorsze i leje się piwo, gdzie na ustawionych wszędzie drewnianych drabinkach suszą się setki tysięcy złowionych ryb, gdzie nawet można wynająć samolot i polecieć na słynące z olbrzymich kolonii ptaków morskich wyspy Vasroy i Rost.